31 lat na świecie

 31 lat na świecie.

I czasem bywam z nim w zgodzie.

Gdy mieszkałam w jej macicy, moja mama dostała ataku padaczki, puszczała mi dużo piosenek Starego Dobrego Małżeństwa i obroniła magisterkę z psychologii. 

Urodziłam się w mieście, którego nie znam i, w którym nigdy nie byłam, choć mieszkam teraz bardzo blisko. Pierwsze co pamiętam, to miękka pierś mamy, z której nie piłam, jej zapach i ciepło, a potem błoto na podwórku, wodę, las i drewniany, zielony dom, jak z bajki. Okiennice z wyciętymi sercami.




I tak, nadal jestem oszołomiona, zaskoczona i wdzięczna, że żyję już tyle. Że żyję nadal. Że chce mi się żyć i to chce mi się bardzo, bo przez bardzo długi czas nie byłam wcale do tego przekonana, a przez jakiś czas byłam przekonana, że tylko śmierć będzie dla mnie rozwiązaniem i nic, absolutnie kurwa nic dobrego mnie już nie spotka. 

Wola życia jest czymś, czego wcale nie uważam za oczywiste, ani dane raz na zawsze. Nie miałam jej, gdy byłam zaangażowana w oszukiwanie siebie na dużą skalę, gdy pozwalałam innym przekraczać granice i ranić mnie, bo wydawało mi się, że inaczej nie można. Można, ale to także ma swoje konsekwencje. Autentyczność, dostrzeganie tego co JEST i nie zamiatanie pod dywan uczuć ma konsekwencje, czucie wszystkiego na trzeźwo ma konsekwencje i jedną z nich jest to, że pewne relacje nie przetrwają, np. relacje z tymi, którzy wybierają, by nie dostrzegać, nie czuć pewnych rzeczy, i choćbym nie wiem jak chciała ich kochać - nie jest to możliwe bez porzucania siebie. 

To boli, czasem boli bardzo. 

Jak pisze Jon Federickson: ,,Aby wrócić do zdrowia musimy postawić sobie za cel, że odkryjemy wszystkie te prawdy, których dotąd staraliśmy się nie widzieć".

Wola życia jest czymś, co mogę czuć tylko, gdy jestem naprawdę po swojej stronie. A to oznacza, że wiele osób nie będzie mnie lubić, że wielu nie będzie się podobać to co wybieram. 

I trudno. 



Dziś zastanawiam się dzięki czemu nadal żyję i dzięki czemu i komu mam do życia chęć. Po pierwsze żyję dzięki tabletce. Dzięki substancji o przedłużonym uwalnianiu, na którą dostałam receptę. Gdyby nie tak substancja, gdyby nie odpowiedzialność, którą wzięłam za swoje życie decydując się na rozpoczęcie leczenia, prawdopodobnie nie byłoby mnie tutaj, nie mogłabym też wrócić na terapię i nie miałabym sił, by zmierzyć się z tym, co we mnie najwrażliwsze, najmiększe i najmocniej potrzebujące uwagi. 

Ostatnie lata to dla mnie także mierzenie się z niedoskonałościami ludzkiego ciała, szpitalne oddziały ratunkowe, łóżka, kroplówki, zastrzyki, karetki, operacje. Dziury w twarzy, wybite zęby, dziury w brzuchu. Blizny. Ciągle nowe blizny. 

Ostatnie lata to mierzenie się ze stratami złudzeń, z żałobą po związkach z mężczyznami, którzy byli dla mnie ważni, z odkrywaniem kim jestem naprawdę i czego chcę po wyjściu z buntu. I te odkrycia nie należą do łatwych. Potrzeby, których nie da się szybko zaspokoić, pragnienia, które żyją we mnie, nie dają się ani łatwo uciszyć, ani zrealizować. 

Lecz to, co dla mnie jest nowe, to zgoda na dobre i złe doświadczenia. Umiejętność pomieszczenia w sobie pięknego i strasznego. Zgoda na straty i otwartość na nowe, świadomość, że ta podróż nigdy się nie kończy, dopóki tu jestem, nie będzie żadnej kropki na końcu zdania, nie będę nigdy wiedzieć wszystkiego i nie będę nigdy skończoną wersją siebie. 

I na taką podróż mam, co zaskakujące dla mnie, gotowość i siłę. Witalność. 

I w taką podróż, która nie wiem gdzie jeszcze mnie zaprowadzi, właśnie wyruszam. 

Jestem też od lat w podróży wewnętrznej, psychoterapeutycznej, leczącej, prowadzącej przez regresje i przeżywanie ogromnego bólu, strat i frustracji, złości, smutku, ale też wdzięczności i radości, jakich nigdy wcześniej nie czułam. Nigdy nie czułam ich tak mocno, całą sobą.  

,,Podczas terapii odkrywamy, że uleczenie może nastąpić tylko poprzez relację. To logiczne - rany, które zadano nam w relacji, tylko relacja może zagoić” (J. Federickson)

 A od roku jestem także w nowej podróży. W podróży stawania się psychoterapeutką. I myślę dziś o tym, że ,,aby zrozumieć pacjenta, trzeba go najpierw odnaleźć w samym sobie” (Christopher Bollas). I choć wiem, że znalazłam, znajduję, to proces rozumienia pacjenta jest o wiele bardziej skomplikowany i chciałabym zawsze mieć uważność na to, że choć pod wieloma względami jesteśmy podobn_, to każd_ z nas jest także osobną, niezwykłą i niepowtarzalną opowieścią. 

31 lat życia na świecie.
Jestem tu na chwilę i nie wiem ile ta chwila potrwa. Czuję wdzięczność, że trwa już tyle lat, że chce mi się żyć i poznawać, szukać, doświadczać, bo to nie jest i nigdy nie było dla mnie czymś oczywistym. Wstawanie rano z chęcią do życia jest czymś niesamowitym, co codziennie doceniam, co kiedyś wydawało mi się zupełnie nierealne.
Nie jest i nigdy nie miało być łatwo. Nie biorę żadnej dobrej chwili za pewnik, kwitnę w swoim tempie i wiem, że nie jestem tu na zawsze. Doceniam wszystko, co dobre i piękne. Ten rok przyniósł mi strach o zdrowie, jakiego wcześniej nie doświadczyłam. Przyniósł większy ból fizyczny niż sądziłam, że mogę znieść. Przyniósł zmiany, wiele zmian i nie wszystkie były moim wyborem. Przyniósł też zadziwienia, wzruszenia i ludzi, za których jestem ogromnie wdzięczna. Doświadczyłam także rozczarowań, złości i cynizmu, co też bardzo mnie smuci. Całej gamy emocji. Także tych pięknych, nowych, mocnych. Coraz mocniej jestem i jestem po swojemu. Coraz więcej wiem i coraz wyraźniej, że ta nauka nigdy się nie kończy.
Nie interesuje mnie też co ktoś sądzi że powinnam czy nie powinnam. Nie obchodzi mnie udowadnianie kim jestem i co jest prawdą o mnie, jeśli ktoś bardzo chce wierzyć w swoją czy jakąś tam inną z dupy. Prosz. Wolę wykorzystywać moją energię życiową na coś dobrego i twórczego. To mój wybór i moja droga, pełna niespodziewanych zakrętów. A czasem niespodziewanego dobra od ludzi. Wdzięczności, która mnie wypełnia.
Nie chciałabym innej.