Dobry i zły człowiek. O książce ,,Trucizny" Piotra Dardzińskiego


Rozgrzebała mi najgorsze syfy w środku ta powieść (sorry nie będę nazywać jej mikropowieścią, bo to strasznie nie na miejscu biorąc pod uwagę co ze mną zrobiła), bolało mnie, ale musiałam przeczytać od razu, jakbym MUSIAŁA  wlać w siebie całą tę truciznę naraz, jak butelkę wódki, nie mogłam przestać i musiałam od razu napisać, żeby nie zapomnieć, bo takiego wrażenia nie zrobiła na mnie dawno żadna książka. 








Byli młodzi, wzięli ślub. On, bo to jednak nie powołanie. Ona, bo ostatni rok studiów, to trzeba znaleźć męża (sic!), znajdowała potem perwersyjną przyjemność w upokarzaniu go, on zaczął znęcać się nad nią fizycznie. Ich życie, zatrute niemal od początku, opowiedziane przez nich i ich dzieci - dziewczynę i chłopca, teraz już kobietę i mężczyznę. Każde z nich przeżywa rozpad, dramat, najsmutniejszą z możliwych wersję swojego życia. Co ciekawe, gdy opowiada on, początkowo mu współczuję, taki bezbronny przy znęcającej się psychicznie nad nim żonie. Potem zaczynam wkurwiać się na niego, bo okazuje się, że ta żona nie spełniła pewnych ,,standardów żony”, które w jego gorliwie (fanatycznie?) wyznawanej religii i światopoglądzie były przecież tak ważne. Potem nie wiem już na kogo wkurwiam się bardziej i komu bardziej współczuję w tej przemocowej zależności, z której żadne z nich (małżonków) nie potrafi bardzo długo wypełznąć. Ta książka dobrze ukazuje tę spiralę przemocy, truciznę, która, jak wiele szkodliwych substancji, jest środkiem silnie uzależniającym.

 Najbardziej jednak współczuję synowi i córce.



To co w tej książce też dobrze widać, to jak bardzo inaczej wychowuje się dziewczyny i chłopców. Dziewczyna jest nośnikiem winy - karana przez ojca pasem wielokrotnie, nazywana wręcz mniejszą wersją swojej matki (sic!). Chłopak jest Synem, (,,w imię Ojca i Syna”), dzieciństwo zostawia na nim ślad, a jednak zupełnie inny niż na córce, czasem potrafi patrzeć na ojca wręcz jak na bohatera, wbrew matce przejmuje jego wartości - gorliwą wiarę. 




Czytając przypomniałam sobie ,,Historię przemocy” Eduardo Louisa, która ten mechanizm nie-wychodzenia z przemocowej relacji pokazuje, ale ,,Trucizny” wwiercają się w żołądek o wiele mocniej, bo dzieją się nie w trakcie jednej nocy, a przez lata, w rodzinie, w każdej osobie, która jest jej częścią. W każdej z nich robią szkody, na każdy życiorys rzucają cień, który prędzej czy później przychodzi, jak cień, który zakrywa pół twarzy Adama, gdy siada przy zasypiającej córce.



Najbardziej poruszyła mnie chyba właśnie opowieść córki. Kiedy pisze, że nie wie jak ojcu udało się być jednocześnie dobrym i złym człowiekiem. I gdy pisze:


,,Nie ma już z nami taty. Są łupinki w wilgotnej dłoni oraz zastawione na następne lata zasadzki. Na razie piszę o swoim życiu, przez które przyglądam się jak przez soczewkę piętnu (bez)ojca. Czy ten rodzaj intymności może stać się literaturą? Nie wiem, ale przynajmniej pozwala mi to nie myśleć o tych pułapkach. Dowiem się o nich pewnie dopiero, gdy w nie wpadnę”.


To jest wielka książka. 

Trudno uwierzyć, że debiutancka, na pewno sięgnę po kolejne.