To był kolejny rok odkrywania i przyglądania się temu, co niewygodne, bolesne.
Zgłębianiu tego, co boli najmocniej.
Czego nie chciałam dostrzec wcześniej.
Ale też poznawania i uczenia się tego, co dobre i wzmacniające.
Uczenia się siebie i świadomości, że im lepiej rozumiem to we mnie, tym lepiej mogę próbować zrozumieć innych.
Był to też rok mierzenia się z tym, że nie na wszystko mam wpływ.
Ze złością, niesprawiedliwością i rozczarowaniami.
Mało co w tym roku ułożyło się tak jak bym chciała.

To był też rok pełen dobrych i pięknych ludzi, jakich mam szczęście nazywać Przyjaciółmi.
To był rok poznawania nowych, Wartościowych Osób.
To rok, w którym doświadczyłam największego bólu fizycznego w życiu.
Lęku o utratę niezależności.
Ale siedziałam też na huśtawce w Siódmym Lesie, wdychając ciepłe, lipcowe powietrze.
Pociłam się na jodze i czułam się później wspaniale.
Kąpałam się w ciepłym morzu i wygrzebywałam piasek ze wszystkich otworów ciała.
Biegałam czując wiatr i deszcz na twarzy i krzyczałam z rozkoszy.
Śmiałam się jak szalona, a czasem też bardzo płakałam.
I żyłam.
Najpełniej jak umiem.
Dużo Dobrego dostałam od Ludzi.
Czasem bardzo niespodziewanie.
Uczyłam się też, że niestety.
Nie mogę kontrolować wszystkiego.
Nie boli mnie już zupełnie.
Wolność drugiego człowieka.
Bo dobrze mi z własną, nie oddam.
W 29. roku życia.
Kwestionowałam własną tożsamość i swój wizerunek.
Kontestowałam obraz siebie, przekonania, wartości.
Zadawałam sobie wiele pytań.
O to kim jestem i kim naprawdę chcę być.
Co jest dla mnie najważniejsze?
Wizerunek?
Czy to, czego naprawdę doświadczam?
Podejmowałam kroki, by stawać się kobietą, jaką chcę się stawać.
Dla siebie, dla innych.
Bym mogła zajmować się tym, co uważam za najbardziej wartościowe.
Bym żyła życiem najbardziej wartym przeżycia.
I nigdy nie brała go za pewnik.
29. rok życia kazał mi zobaczyć REALNOSĆ.
Uświadomił, że będzie o wiele trudniej niż sądziłam.
I o wiele, wiele dłużej.
O wiele mniej sprawiedliwie.
A kosztów nie umiem nawet w przybliżeniu ująć w budżecie na najbliższe 5 lat.
To też kolejny rok bez substancji zmieniających świadomość.
Było mi trudno wytrzymać, szczególnie w momentach, gdy cierpiałam.
Stan trzeźwości ma przecież wiele skutków ubocznych.
Tęsknię czasem za spadaniem na miękkie i ciepłem płynącym od gardła do krocza.
Za znieczuleniem, gdy boli i bardzo nie chce się w tym bólu wytrzymać.
Gdy jest się wściekłą i bezradną i można przecież łatwo ugłaskać te uczucia i zasnąć jak dziecko.
Znalazłam inne sposoby na bycie w tych emocjach.
Czuję wdzięczność, że mam się z kim podzielić.
I umiem już przytulić samą siebie.
Wszystko, co się dzieje, jest we mnie bardzo intensywnie.
Było w tym roku mniej oglądania dalekiego świata.
Więcej poznawania bliskiego.
Mniej hałasu, startów i lądowań.
Więcej ciszy, czasem głośnej i gęstej.
To też pierwszy od 15 lat (!) rok, gdy nie byłam w Norwegii.
I wiem, że nigdy nie pojadę już tam tak samo.
Trochę jakby świat wrócił na swoje miejsce, jakby nigdy nie musiało być na to za późno.
Może nigdy nie jest?
To był też rok decyzji o adopcji drugiego kotka.
Rok codziennego sprzątania kociej kupy i siura z bardzo zaskakujących miejsc.
Rok codziennego ćwiczenia cierpliwości.
Decyzji o kolejnej przeprowadzce.
Ale też patrzenie jak sierściuchy uczą się od siebie.
Więcej głaskania, miziania i mruczenia.
Więcej oksytocyny.
To był też rok pełen przytulania, pocałunków i całkiem częstego, a czasem nawet dobrego seksu.
Były też żałoby po relacjach.
Odkrywanie, że mimo rozczarowań nadal bardzo mocno wierzę w ludzi.
I widzę w nich zwykle to, co najlepsze.
Nawet, gdy tego tam nie ma.
To też kolejny rok nauki stawiania granic i chronienia siebie.
Coraz mocniejszego ufania sobie, intuicji, emocjom.
Coraz większej niezależności i wolności.
To był rok, w którym boleśniej niż kiedykolwiek przekonałam się, że choćbym starała się najbardziej na świecie... Nadal może się nie udać.
I że i tak - będę próbować.
To był też kolejny rok opowiadania siebie pomału, pomału, bez końca.
Opowiadania i pisania, malowania, poznawania.
Pozwolenia sobie, by tworzyć bez lęku, że nie będę perfekcyjna.
Pozwolenia sobie, by robić coś tylko dlatego, że mnie to wzmacnia i karmi.
To rok, w którym znów wybrałam bycie w zgodzie ze sobą, zamiast we względnym komforcie.
Rok, w którym wybrałam bycie szczęśliwą ze sobą czy jestem z kimś, czy nie.
Kolejny rok brania odpowiedzialności za dobre i złe decyzje.
Ponoszenia konsekwencji, żalu, płaczu i wściekłości.
Ale czasem też bycia z siebie bardzo, bardzo dumną.
To był też rok kolejnych lekcji.
Rok lekcji w cholerę bolesnych.
Lekcji, o które wcale nie prosiłam, ale je dostałam, bo zamiast siedzieć spokojnie na dupie w pandemii... Ja wolałam doświadczać.
Kolejny rok za mną.
Dwudziesty dziewiąty.
Kolejny rok największej przygody.
Przygody, która zdarzyła mi się z przypadku.
Ale to ja wybieram, by jechać dalej i dalej.
Myślę dziś o dziesięciolatce, która postanowiła, że jednak zostaje na świecie.
Ona żyje we mnie i ma dużo odwagi.
Jest silna, choć bardzo wrażliwa.
Coraz bardziej się z nią godzę i coraz lepiej rozumiem.
Jestem jej cholernie dziś wdzięczna.
Jestem z niej bardzo dumna.
Jestem z siebie dumna.
Bo nigdy nie było tak ciężko, tak niepewnie i mgliście.
Nigdy tyle nie płakałam.
Ale też nigdy nie byłam tak wdzięczna i pewna, że tak, chcę i będę próbować.
Bo nic, absolutnie, nie muszę.
Nie muszę słuchać kogoś, kto na moje wyrażanie uczuć mówi: ,,przestań dramatyzować".
Kto mówi, że ,,przesadzam" i ,,żebym się ogarnęła".
Wiem już, że nie muszę zostawać w sytuacjach, które nie są dla mnie dobre.
Że mogę pożegnać się z tymi, którzy mnie ranią.
I że to ja czuję, kiedy to się dzieje.
Nigdy też nie miałam bardziej wywalone na wszelkie oczekiwania.
Na to jak moje życie wygląda z zewnątrz.
Nigdy nie miałam też większej pewności, że idealni ludzie, idealne prace, idealne związki i idealne dzieci (rzyg) NIE istnieją.
Wszyscy robimy, co w naszej mocy.
I wiem, że ja nigdy nie będę.
Że chcę być dobra, świadoma i szczera, pracuję nad sobą.
Ale popełnię z pewnością jeszcze setki durnych błędów.
Może kiedyś się czegoś nauczę?
Dobre, utkane ze srebrnych niteczek uczucie wypełnia mnie dzisiaj po brzegi.
Nie muszę. Chcę.
Wybieram.
Chcę żyć i wiecie co?
Chcę jak jasna cholera.
Wstaję codziennie ze świadomością, że wcale nie muszę tu być.
Chcę być.
WYBIERAM, by żyć.
Codziennie.
Wybieram, by wstawać, próbować.
I to jest dopiero przygoda.