"W sumie, mimo, że narzekam, podobają mi się te dni samotnego włóczenia się po świecie, kiedy nikogo nie obchodzi co robię, a moim jedynym obowiązkiem jest patrzeć i od czasu do czasu coś notować. Gdyby życie trwało bez końca, przypuszczam, że wiele lat bym spędził na samotnej włóczędze. Jest tyle rzeczy, które bym robił, gdyby trwało bez końca. Na przykład żyłbym".
Zdjęcie: Wydawnictwo Literackie
To musi być jasne od początku. Jak ten cholerny księżyc.
Nie ma czegoś takiego jak obiektywny reportaż.
Zawsze bawi mnie i męczy to poszukiwanie prawdy objawionej, boskiej perspektywy.
Ta nagonka, że to nie tak wyglądało, sprawdziliśmy, nie mogło tak być, on to źle opisał.
Pieprzenie.
Wymaganie od jakiegokolwiek człowieka, by opisał prawdę i tylko prawdę jest dla mnie tym, co łudzenie się, że jak nie będzie edukacji seksualnej, to dzieciaki po prostu nie będą uprawiać seksu.
Jest bullshitem.
Można sprawdzić wszystkie fakty i zrobić to rzetelnie. Myślę, że nawet trzeba. Ale ktoś to potem musi opisać. Przez siebie przepuścić i wylać. Ale najpierw, przede wszystkim, przeżyć.
Caparrós wyrusza w, jak to nazywa, hiperpodróż. Na zlecenie Funduszu Ludnościowego ONZ ma opisać histore młodych migrantów w Europie i Afryce. Ma potrwać to 28 dni, czyli pełny cykl księżyca i zająć nie więcej niż dwa tysiące słów. Być pisane w trzeciej osobie, z pominięciem przemyśleń autora. Same fakty, tylko fakty.
Wyszło jednak, jak to w życiu, zupełnie na odwrót.
Jak autor rozliczył się z ONZ to już nam nie zdradza, dostajemy za to książkę pełną refleksji o roli reportera, jego wątpliwościach i przemyśleniach o współczesnym podróżowaniu, ucieczce przed czasem, życiu instant. Zalać wrzątkiem, zamieszać.
"Może nie umiem patrzeć, ale jeśli świat zmierza w jakimś kierunku, mnie to umyka".
Poznajemy historię Natalii z Mołdawii, którą mąż sprzedał za trzy tysiące dolarów, gdy była w ciąży. Mieli pojechać do Włoch, po lepsze życie. Czytamy o życiu Natalii, uciekającej, łapanej, gwałconej, więzionej. Potem Autor słucha innych kobiet. I ciężko jest to czytać. "Nie chcę jej więcej słuchać. Naprawdę nie mogę już jej słuchać".
Jedziemy też do Liberii, państwa, w którym nie ma prądu, ani bieżącej wody. Poznajemy historię Richarda, który wielokrotnie opuszczał ojczyznę, ale wciąż do niej wraca. Mimo, że widział jak jego babcia została zjedzona żywcem przez żołnierzy w czasie wojny domowej.
Autor czuje się winny. Nie wie co z tym zrobić, odsłania się przed nami.
"Na tych ulicach nie da się zrobić uniku przed skrajną nędzą. Świat, moim zdaniem, może być podzielony na kraje, w których bogaci mogą żyć, nie oglądając biedaka, i takie, najbardziej brutalne, w których przed tym nie uciekną. Tutaj wszyscy mnie o coś proszą, a ja idę sobie - nienawidzę siebie - wzrok skierowany przed siebie, wysoko, nieosiągalny, zatopiony w wydumanym bezkresie, wzrok skończonego białego skurwysyna".
Caparrós jedzie później do Amsterdamu, Paryża, Barcelony i Madrytu. Rozmawia z ludźmi którzy ryzykując życie, wiele tygodni, a nawet miesięcy spędzili w nielegalnej podróży do Europy. Trochę jakby sami byli nielegalni, jakby ich życie nie było wiele warte, zapłacą każda cenę za szansę.
Te historie są bardzo podobne. Walka o przetrwanie, pragnienie lepszego życia. Za wszelką cenę. Naprawdę wszelką. Pragnienie, by budzić się rano i nie zastanawiać się, czy i co dzisiaj zjem, czy przetrwam, jak przetrwać.
"Rozmawiałem z ludźmi najrozmaitszych stanów i z różnych środowisk - z kompletnymi nieudacznikami, z beztroskimi urzędnikami, dziennikarzami, bojowcami, dziwkami, uciekinierami - w bardzo różnych rzekomo krajach i wszyscy twierdzą, że pragną mniej więcej tego samego: mieć pod dostatkiem jedzenia, utrzymać względną stabilizację życiową, założyć rodzinę, żyć w spokoju. Nie dziwię się, że świat jest, jaki jest".
Reporter leci także do Zambii, gdzie rozmawia z chorą na aids wdową. "Gdyby ta choroba nie istniała, któryś papież musiałby ją wymyślić". W Zambii jedna na pięć osób jest seropozytywna, co jest jednak niższym wskaźnikiem, niż w krajach sąsiednich (Zimbabwe: jedna na trzy). Dziennikarz rozmawia tam z Edną, która została zarażona przez męża, jej córka także jest chora. W kolejnej historii zadziwia mnie optymizm ludzi, którzy znoszą te nieszczęścia. Jakby były czymś naturalnym, nie oskarżają innych, nie przeklinają świata.
"Zawsze zdumiewa mnie, jak elastyczna jest miara dźwiganego przez nas bólu, to znaczy, jak łatwo cierpienia, które zdawały się nie do wytrzymania, obracają się w codzienność - jak uczymy się żyć życiem, które powinno być nam obce".
Ostatnie miejsce, gdzie towarzyszymy pisarzowi to RPA. Bedąc tam redaguje opowieść Kakenyi, Masajki, której udało się wyemigrować do USA. Nie udało jej się jednak uniknąć obrzezania, podczas którego nie miała prawa zapłakać.
"To nie reportaże; to tylko dziennik hiperpodróży".
W czasie całej opowieści Caparrós jest do bólu szczery. Nie bawi się w poprawność polityczną i nie wszystkie jego refleksje są dla mnie zrozumiałe, szczególnie te o homoseksualizmie.
Ale te historie, narracje ludzi, których życie naznaczone jest walką, długo ze mną zostaną. Bo to nie jest walka o pozycje, pieniądze, czy sukces. To walka o życie, które my dostaliśmy ot tak.
Walka o szansę, że jutro zjem śniadanie, że usiądę, że zasnę i, że będzie gdzie.
Walka i optymizm, których nie sposób pojąć osobie takiej jak ja. Z pościelą, paszportem i możliwością.
I myślę, sobie, co bym zrobiła, ale może tylko jedno bym mogła.
Zastanawiam się, śladem autora, co zrobiłabym, gdyby życie mogło trwać bez końca.
Żyłabym.