Podróż dookoła domu. O książce Roberta Rienta "Przebłysk"

Tu znaczenie mają nawet ważki.
Gekony chodzące po ścianach.
Pies spotkany na plaży staje się Przyjacielem.
Dżiny należą do Naszego Świata.

Zdjęcie: Wielka Litera, okładka: Magda Kuc


Robert Rient podróżuje z szacunkiem. Nie czuje się lepszy, bo jest biały.
Nie czuje się lepszy, bo jest prawdziwy.
Ani dlatego, że jest człowiekiem. 

Sięgnęłam po tę książkę nie tylko dlatego, że jest o podróży.
Na Instagramie Autora przeczytałam fragment wstępu:

"Jest jeszcze jeden powód podróży, który miałem przemilczeć. Czasami, wciąż chcę umrzeć".
To ostatnie zdanie ułożyłam w głowie na zielono.
Pachniało świeżą trawą.
Zrozumieniem.

I może dlatego tak trudno było mi zacząć czytać.
Bałam się, że dalej tak będzie.
Że zrozumiem za bardzo, za głęboko.
I, że zaboli.

Zabolało.

***

Najpierw igiełka zazdrości.
Autorowi udało się oszczędzić pieniądze i wyruszyć przed siebie.
Chwila popłochu i milion myśli, a ciekawe, czy mnie się kiedyś tak uda, zawsze przecież chciałam, ale nie wiem, czy nadal chcę, lekki zawrót głowy, uspokój tę karuzelę, czytaj dalej.

A potem zadziwienie, wyczekiwanie, podziw.
Bo Autor jedzie, mimo, że cierpi. Fizycznie. Psychicznie. Psychosomatycznie.
Przypominam sobie siedem godzin wymiotowania w marsztrutce na Kaukazie, cierpienie w toaletach Dalekiej Azji.

I może każdy w miarę rozsądny człowiek z takimi schorzeniami nie wsiadłby do pociągu Kolei Transsyberyjskiej i nie znosiłby obleśnego Oficera Żółte Wąsy.
Wypiłby raczej kieliszek Prosecco i poszedł spać.
Autor wydaje się więc niezbyt rozsądny (od razu czuję do niego sympatię).
Wsiada i jedzie.

I nie stara się za wszelką cenę przekonywać, że jego podróż nas ocali, uświadomi, sprawi, że dostawać będziemy orgazmu na dźwięk jego nazwiska i masowo pobiegniemy kupować jego autorskie notesy w empiku za grupy hajs...

Nie. On jedzie. I opowiada o tym.
Warto posłuchać.

"Od podróży z plecakiem znacznie bardziej heroiczne i wymagające uważania na siebie wydaje mi się słuchanie wiadomości, chodzenie do pracy, która zabiera osiem, a z dojazdem dziesięć godzin, płacenie rachunków (...), ciągłe martwienie się o to, co może się wydarzyć, jak się do tego przygotować, co powinienem mieć, osiągnąć, kim być, zwłaszcza w porównaniu z tymi, którzy - co wyraźnie potwierdzają ich osie czasu na Facebooku - już kimś są".

Ważną częścią opowieści jest lęk, oswajanie go, aby wreszcie... pozwolić mu odejść. Autor wyraźnie czegoś szuka w tej podróży. Próbował wcześniej medytacji, w Ameryce Południowej uczestniczy także w ceremonii Ayahuasca.

"Rozbieram się do naga. Widzę owłosione zwierzę z długimi rękami, które kończą się niezwykle sprawnymi i chwytnymi palcami. Patrzę na brudne, ciemne od ziemi podeszwy stóp, zarośnięte nogi i miękki, owłosiony brzuch. Dotykam skóry, tak jak dotykałem tych, których kocham. Kiedyś mieszkał tu lęk".

W trakcie drogi wielokrotnie doznaje mistycznych momentów. Ich opisy są jednak proste, nienachalne, inaczej niż u (jak nazwała go w swojej książce Maria Wiernikowska) Pisarza Światowej Sławy. Jestem wyznawczynią umysłu, a jednak czytam zdumiona. Zaczarowana słowami i wrażliwością, która z nich płynie.

"Dzieje się to znienacka. Drżenie ciała kumuluje się w sercu, z którego odpada twarda łuska, musiała tam tkwić od lat, przyklejona. Łzy spływają po twarzy, na klatkę piersiową i dalej, przez nogi, stopy, na ziemię, przez wzgórze, łąki, korzenie aż do oceanu. Przyglądają mi się włochate drzewa i wysokie trawy, albatrosy i ziemia, przyglądają mi się bez pretensji i żalu, do których mają prawo. «Jest teraz» - mówią".

Można uznać, że to wszystko zupełnie bez sensu. Tak jak nie ma większego sensu tańczenie po ciemku, uśmiechanie się do nieznajomych i zakochiwanie się. Autor sam przecież przyznaje, że dzięki podróży właściwie niczego nie znalazł, nigdzie nie dotarł.

"Nie istnieje żaden port, do którego można dotrzeć. Istnieje opowieść o drodze, istnieje idea przebudzenia, zapraszająca do wielu praktyk".

Ja rozumiem to jednak nieco przewrotnie. Autor opowiada o swoich doświadczeniach nie bez przyczyny. Podkreśla, że to czego szukał zawsze tu było. I mam przeczucie, że jednak to odnalazł. Znalazł swój Przebłysk, swoje Teraz. I zrozumiał, że to Teraz jest wszystkim.
I to boli. Bo zdaje się, ze każdy musi dojść do tego, co proste, zupełnie sam. Niekoniecznie prostą ścieżką.

"Ta moja podróż dookoła świata jest taką samą przygodą jak podróż siedmiolatka dookoła domu".

I może w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi.
O ten spacer wokół domu, który nas uratuje.