Uważne oczy, przymknięte powieki.
Wyprostowane plecy. Jak od pieprzonej linijki.
Podkreślone czerwienią usta, doskonała cera.
A w tym ja, niepomalowana, rozczochrana, w luźnych spodniach i bluzie.
Czuję, że nie pasuję, taka nieusystematyzowana, niezdyscyplinowana, rozwiana.
Zbyt odjechana dla japońskiego otoczenia, z doskonale dobranym kolorem różu na policzkach, w dopasowanych garniturach.
Z życiem skrojonym na miarę.
Lotnisko w Pekinie, mroźne wyczekiwanie, siedem godzin na przesiadkę.
Czwarta nad nad ranem, poblokowane strony internetowe, nawiewy z klimą puszczone tak mocno, że trzęsę się z zimna, chodząc tam i z powrotem, słuchając jedynej zapisanej na telefonie piosenki, trochę dygoczę, a trochę tańczę.
Czuję jakbym została sama na tym ogromnym lotnisku. Sama na świecie. Przypominam sobie inne noce na lotniskach. Grudniowa noc w Sztokholm Skavsta, majowa w Oslo Rygge, lipcowa w Brukseli Charleroi, zakrapiane whisky godziny w Dubaju, moje życie jak gra w połącz kropki i jakieś mgliste dni pomiędzy.
Na lotnisku w Tokio czeka już na mnie Wendy, pochodząca z Chin, obecnie mieszka w japońskiej Fukuoce (miasto na wyspie Kiusiu). Od pierwszych chwil oszałamiają mnie zapachy, tempo, porządek, czyste, podgrzewane toalety.
Przebywanie z zadbanymi i grzeczniutkimi japońskimi kobietami jest dla mnie lekko niewygodne. Mam poczucie, że jestem za duża, za mało zrobiona, zbyt blond. A przecież tak ciężko pracowałam na tę moją samoakceptację! A teraz znów czeka mnie jakiś egzamin z siebie?
Nawet Wendy, zwykle mająca głęboko w nosie wszelkie normy społeczne, codziennie robi sobie makijaż, a pryszcza zakrywa pod białą maską, którą ściąga dopiero po przyjściu do hotelu.
Nie mogę się uspokoić. Jestem w Tokio. Boli mnie głowa, jet lag, zmęczenie, ale muszę wyjść. Wyjść natychmiast, żeby żadna sekunda przebywania tutaj mi nie uciekła. Nie ma tu przecież nic ze świata, który znam. Nie zjem potraw, które lubię, prędzej upiekę sobie sama okonomiyaki. Zanim to jednak nastąpi, pan kucharz popatrzy na mnie z politowaniem i dopiero w ostatniej fazie pozwoli mi dotknąć dzieła.
Wendy: on mówi, że nie umiesz nawet porządnie pomieszać składników!
Jeździmy z Wendy jak szalone, Shinjuku, Shibuya, Arakawa, wyspa Odaiba, świątynie, parki, mosty, drzewa... Powietrze jest wilgotne, za dwa tygodnie zaczną kwitnąć wiśnie, że też nie doczekam tego momentu!
Doczekam jednak widoku wielkiej złotej kupy, a tego się zupełnie nie spodziewałam. Symbol tokijskiego browaru Asahi góruje w dzielnicy Asakusa. Płomień to, czy też delikatna piwna pianka... Jeśli o mnie chodzi, nadzwyczajnie duże złote gówno.
Nie mogłam pominąć słynnego skrzyżowania w dzielnicy Shibuya, oraz najwierniejszego na świecie psa Hachikō. I Harajuku, gdzie postacie z anime jedzą obok ciebie kanapkę, albo śpieszą ze swymi anime dzieciakami na lody o smaku zielonej herbaty.
To tutaj, nie po raz pierwszy z resztą pomyślałam, że nam w Europie tylko wydaje się, że mieszkamy w dużym mieście. Ogromu tych miejsc i przeciskania się przez wszechobecny tłum nie jestem w stanie porównać do niczego innego. Nawet po wizycie w Tajpej. Warszawo, błagam, jesteś tylko nieco rozciągniętą w przestrzeni wsią z dwoma liniami metra.
Uspokój się, oszołomiony podróżniku, za chwilę wejdziesz bowiem do miejsca wszelkich rozkoszy: Kabukicho. Tu wreszcie możesz mieć kobietę ze snów. Anielicę, Diablicę, albo Niedobrego Kociaka. Ale na pewno nie milutką dziewczynkę z tokijskiego metra, która trzyma kolana razem i grzecznie spuszcza głowę.
Ją, drogi podróżniku, twój japoński rówieśnik wybierze sobie na żonę.
Ale nie samym miastem człowiek żyje. Może nawet bardziej żyje, gdy oddycha ostrym powietrzem gór i bliskością wulkanów. Hakone. Miasteczko u podnóża góry Fuji. Zamglone, osłonięte siarkowym dymem, senne. Będące samą ciszą. Moment, by ochłonąć po pełnym wrażeń, dudniącym Tokio.
Możemy teraz rozebrać się i zanurzyć w gorącej, kojącej wodzie termalnej i patrzeć na góry.
A potem zasnąć spokojnie na podłodze tradycyjnego japońskiego hotelu.
I zupełnie nie czekać na powrót do domu.
Ostatnia noc w Tokio, spotykam się z dawno nie widzianym przyjacielem, Japończykiem.
Spóźnił się, pracował do dwudziestej i zasnął przy biurku.
Idziemy na karaoke. Jest jak w "Między słowami", nie mam tylko różowej peruki.
Mówi, że przychodzi tu z szefową, musi pić alkohol i klaskać kiedy ona śpiewa.
Musi pić z klientami w pracy i po pracy. A jak już nie może, idzie zwymiotować.
A potem pije dalej. Uprzejmność przede wszystkim.
(zdjęcia: marzec 2017)
Wyprostowane plecy. Jak od pieprzonej linijki.
Podkreślone czerwienią usta, doskonała cera.
A w tym ja, niepomalowana, rozczochrana, w luźnych spodniach i bluzie.
Czuję, że nie pasuję, taka nieusystematyzowana, niezdyscyplinowana, rozwiana.
Zbyt odjechana dla japońskiego otoczenia, z doskonale dobranym kolorem różu na policzkach, w dopasowanych garniturach.
Z życiem skrojonym na miarę.
Lotnisko w Pekinie, mroźne wyczekiwanie, siedem godzin na przesiadkę.
Czwarta nad nad ranem, poblokowane strony internetowe, nawiewy z klimą puszczone tak mocno, że trzęsę się z zimna, chodząc tam i z powrotem, słuchając jedynej zapisanej na telefonie piosenki, trochę dygoczę, a trochę tańczę.
Czuję jakbym została sama na tym ogromnym lotnisku. Sama na świecie. Przypominam sobie inne noce na lotniskach. Grudniowa noc w Sztokholm Skavsta, majowa w Oslo Rygge, lipcowa w Brukseli Charleroi, zakrapiane whisky godziny w Dubaju, moje życie jak gra w połącz kropki i jakieś mgliste dni pomiędzy.
Na lotnisku w Tokio czeka już na mnie Wendy, pochodząca z Chin, obecnie mieszka w japońskiej Fukuoce (miasto na wyspie Kiusiu). Od pierwszych chwil oszałamiają mnie zapachy, tempo, porządek, czyste, podgrzewane toalety.
Przebywanie z zadbanymi i grzeczniutkimi japońskimi kobietami jest dla mnie lekko niewygodne. Mam poczucie, że jestem za duża, za mało zrobiona, zbyt blond. A przecież tak ciężko pracowałam na tę moją samoakceptację! A teraz znów czeka mnie jakiś egzamin z siebie?
Nawet Wendy, zwykle mająca głęboko w nosie wszelkie normy społeczne, codziennie robi sobie makijaż, a pryszcza zakrywa pod białą maską, którą ściąga dopiero po przyjściu do hotelu.
Nie mogę się uspokoić. Jestem w Tokio. Boli mnie głowa, jet lag, zmęczenie, ale muszę wyjść. Wyjść natychmiast, żeby żadna sekunda przebywania tutaj mi nie uciekła. Nie ma tu przecież nic ze świata, który znam. Nie zjem potraw, które lubię, prędzej upiekę sobie sama okonomiyaki. Zanim to jednak nastąpi, pan kucharz popatrzy na mnie z politowaniem i dopiero w ostatniej fazie pozwoli mi dotknąć dzieła.
Wendy: on mówi, że nie umiesz nawet porządnie pomieszać składników!
Jeździmy z Wendy jak szalone, Shinjuku, Shibuya, Arakawa, wyspa Odaiba, świątynie, parki, mosty, drzewa... Powietrze jest wilgotne, za dwa tygodnie zaczną kwitnąć wiśnie, że też nie doczekam tego momentu!
Doczekam jednak widoku wielkiej złotej kupy, a tego się zupełnie nie spodziewałam. Symbol tokijskiego browaru Asahi góruje w dzielnicy Asakusa. Płomień to, czy też delikatna piwna pianka... Jeśli o mnie chodzi, nadzwyczajnie duże złote gówno.
Nie mogłam pominąć słynnego skrzyżowania w dzielnicy Shibuya, oraz najwierniejszego na świecie psa Hachikō. I Harajuku, gdzie postacie z anime jedzą obok ciebie kanapkę, albo śpieszą ze swymi anime dzieciakami na lody o smaku zielonej herbaty.
To tutaj, nie po raz pierwszy z resztą pomyślałam, że nam w Europie tylko wydaje się, że mieszkamy w dużym mieście. Ogromu tych miejsc i przeciskania się przez wszechobecny tłum nie jestem w stanie porównać do niczego innego. Nawet po wizycie w Tajpej. Warszawo, błagam, jesteś tylko nieco rozciągniętą w przestrzeni wsią z dwoma liniami metra.
Uspokój się, oszołomiony podróżniku, za chwilę wejdziesz bowiem do miejsca wszelkich rozkoszy: Kabukicho. Tu wreszcie możesz mieć kobietę ze snów. Anielicę, Diablicę, albo Niedobrego Kociaka. Ale na pewno nie milutką dziewczynkę z tokijskiego metra, która trzyma kolana razem i grzecznie spuszcza głowę.
Ją, drogi podróżniku, twój japoński rówieśnik wybierze sobie na żonę.
Ale nie samym miastem człowiek żyje. Może nawet bardziej żyje, gdy oddycha ostrym powietrzem gór i bliskością wulkanów. Hakone. Miasteczko u podnóża góry Fuji. Zamglone, osłonięte siarkowym dymem, senne. Będące samą ciszą. Moment, by ochłonąć po pełnym wrażeń, dudniącym Tokio.
Możemy teraz rozebrać się i zanurzyć w gorącej, kojącej wodzie termalnej i patrzeć na góry.
A potem zasnąć spokojnie na podłodze tradycyjnego japońskiego hotelu.
I zupełnie nie czekać na powrót do domu.
Ostatnia noc w Tokio, spotykam się z dawno nie widzianym przyjacielem, Japończykiem.
Spóźnił się, pracował do dwudziestej i zasnął przy biurku.
Idziemy na karaoke. Jest jak w "Między słowami", nie mam tylko różowej peruki.
Mówi, że przychodzi tu z szefową, musi pić alkohol i klaskać kiedy ona śpiewa.
Musi pić z klientami w pracy i po pracy. A jak już nie może, idzie zwymiotować.
A potem pije dalej. Uprzejmność przede wszystkim.
Uważne oczy, przymknięte powieki.
Wyprostowane plecy. Jak od pieprzonej linijki.
Życie skrojone na miarę.
Wyprostowane plecy. Jak od pieprzonej linijki.
Życie skrojone na miarę.
Śpiewamy piosenki Madonny i pijemy drinki wspominając nasze wspólne studenckie podróże.
Jutro wrócę do domu, do rozgrzebanego życia, które wkrótce rozpadnie się na kawałki.
Jutro wrócę do domu, do rozgrzebanego życia, które wkrótce rozpadnie się na kawałki.
Tyle, że ja mogę poskładać je po swojemu.