W nieskończoność. Norwegia


Są takie chwile, że jakby w nieskończoność.



Taka chwila zdarzyła mi się podczas ostatniego pobytu w Norwegii. Trochę pisałam, trochę czytałam, a trochę gapiłam się na fiord. Była 22.43 (pamiętam, bo właśnie wtedy spojrzałam na telefon), w wiosce Hylkje, niedaleko Bergen.

Słońce zbliżało się do horyzontu. Niebo robiło się pomarańczowe. Trawa zielono-żołta, woda jakby szarawa. Poczułam to pierwszy raz od dawna. Lekki chłodek na twarzy, gęsią skorkę na nogach, rodzącą się pomalutku radość. I strach.

Strach, że może tego już nie zobaczę, że mogłam tego nie zobaczyć, że ach, jakie to piękne, jak mogłam zapomnieć, że takie piękne rzeczy są na świecie.

Zapomniałam.

Zapomniałam, że jest ten chłodek i, że słońce może tak ładnie zachodzić nad fiordem.
Zapomniałam, że można odczuwać przyjemność.
Bo czułam głównie lęk i smutek.
Tylko szarość.

Zapomniałam o dobrym, czułam tylko złe.
Zapomniałam jak dotykać.
Żyłam bardziej z przyzwyczajenia.

A gdy nastała północ, weszłam do kuchni w małym, czerwonym domku i zobaczyłam to:





Noce zostały odwołane. A ja odwołuję anhedonię. Zaczynam nabierać kolorów. Zaczynam je dostrzegać. Widzę bez i czuję jego zapach (w Polsce już przekwitł, a w Norwegii właśnie kwitnie).
Widzę drzewa, ich gałęzie jak naczynia krwionośne. Nagle wszystko znów mi się łączy.

Wiem, że ta chwila przeminie. Zapisuję ją w sobie, wykuwam w pamięci. Będzie mi potrzebna za parę dni, gdy znów poczuję szarość.

Bo w tej jednej malutkiej chwilce zawiera się coś bardzo ważnego: początek drogi w górę. I mimo, że spadnę jeszcze nie raz to chociaż na chwilę pójdę w dobrym kierunku.

Niech nie znika jeszcze przez moment.